„Nie ma błędów – są tylko doświadczenia” mówi jeden z systemów samodoskonalenia. Co to znaczy w jego interpretacji? Co pozwala wykluczać? Może uda się mi oddać intuicję problemu poniżej.
Ciągle chcemy być lepsi w tym co robimy, odnajdywać drogi rozwiązania problemów, umieć wychodzić z nich, nie musieć czuć dyskomfortu i dramatu porażki. Dlatego też każdy system szkolenia, nauczania jak się odnaleźć w rzeczywistości świata zawsze będzie budził zainteresowanie. Nieważne jest jak długo istnieje, czy jest merytoryczny, oparty na wiedzy i nauce. Ważne jest, że w atrakcyjny i zdaje się: prosty sposób przedstawia nam drogę do rozwiązania naszych problemów. Dodatkowo brzmi i wygląda profesjonalnie, stwarza pozory „bycia” jakimś rodzajem naukowej prawdy. Pomaga w tym specyficzny meta-język, który jest tylko w nim używany, trzeba nauczyć się naukowo brzmiących pojęć, przejść wiele szkoleń aby zacząć rozeznawać się nawet na początku w całości funkcjonowania technicznego systemu, aby potem przejść do dalszego ciągu… szkoleń z jego wykorzystywania.
Wszystkie szkolenia są [super] profesjonalne, na najwyższym poziomie mentalnym (wszelkie potrzebne narzędzia – sala, nowe tajemnicze pojęcia, wizualizacje, mili prowadzący wykłady). I oczywiście jedyna bariera, którą zresztą łatwo pokonać gdy jeden i drugi kolega z prawej czy lewej już w tym jest, jest zachwycony, bo przecież; właśnie – wydał pieniądze. Każde szkolenie jest płatne. I ludzie płacą. Płacą za marzenia wolności o braku problemów.
Jeżeli chodzi o osoby nie wierzące to jestem w stanie to pojąć, nie mają punktu oparcia: Łaski Bożej na którą czekają, o którą proszą w modlitwie, którą otrzymują. Wierzą. Nie miejsce tutaj na omawianie fenomenu wiary, to bardzo indywidualne i rozległe zagadnienie. Niemniej osoby wierzące w nieustającą miłość Boga, która jest nieograniczona, nieprzemijająca i również pełna miłosierdzia w swej naturze, mimo wszelkich niedogodności życia na świecie (z uwagi na wolną wolę, inne osoby wybierają inaczej), są uskrzydlone wiarą. Takim szczytowym przykładem uskrzydlenia są święci. Potrafią zmierzyć się z problemami i wyzwaniami przekraczającymi percepcję zdecydowanej większości zbiorowości ludzkiej. Jest to niepojęte i niewytłumaczalne – poza jednym aspektem: wiarą.
Każdy żyjący w kościele katolickim współbrat powinien przynajmniej starać się w swoim życiu zmierzać do pełnego przyjęcia Łaski Bożej. Nie zrozumienia. Zrozumienie odbywa się przez Wiarę. I jest poza umysłowe. Daje jednak człowiekowi wewnętrzny spokój pewność wyznaczonych celów i drogi. Człowiek wzrastający w Wierze nie potrzebuje żadnych protez samo akceptacji, samo spełniania siebie, poprzez ćwiczenia, szkolenia inne działania. Wiara daje mu pewność drogi, którą zmierza. Ciągłe w niej wzrastanie to proces nieustający trwający do końca życia. Ciągle zmierzamy się ze słabościami, błędami-grzechami. Ciągle je rozpoznajemy. Z niektórymi walczymy od lat. Jednak nie potępiamy się. Nie żyjemy w rozpaczy. Mamy daną Miłość Boga, nieskończoną. Mamy Jego Miłosierdzie mimo naszej świadomości słabości i niedoskonałości. I świadomości tych braków.
Dla tych którzy pytają: po co to wszystko? Sam aspekt wiary nam odpowiada: wystarczy wierzyć prawdziwie w Miłość. A Miłość Boga, to nie miłość ludzka. Moje myślenie (tak, człowiek już taki jest ze ciągle musi szukać odpowiedzi) gdzieś mi buduje taki scenariusz jakiegoś rodzaju zjednoczenia z Bogiem po śmierci. Trudno jest człowiekowi wyzbyć się własnego „Ja”, własnych pragnień, dążeń, przyjemności całego tego bagażu jaki niesiemy przez życie tworząc sobie swoją subiektywną wizję świata w umyśle. Może o to chodzi aby całkowicie zdać się na łaskę Boga. Sądzę że Święci osiągnęli właśnie taki stan.
W takim razie, w naszej modlitwie we wszystkim co czynimy aby iść za Miłością Boga czego potrzebujemy? Potrzebujemy tylko Wiary, i wiary w Łaskę Boga daną nam, konkretnie i indywidualnie.
Jak w tym kontekście wygląda zacytowany na początku jeden z frazesów wymyślonych w systemie wspomagania własnego „ja”? Co próbuje nam powiedzieć?
Po pierwsze: nie ma błędów (w domyśle – ty nie popełniasz błędów).
A więc nie ma grzechu. Nasze sumienie nie musi się martwić. Jeżeli zrobimy coś złego, to nie grzech. To nie błąd. Spokojnie bez zmartwienia. Religie nas tylko straszą. Co tam religie… Prawo nas tylko straszy. No, nic nie poradzimy, bo ci co ustanowili prawo są w większości. Trochę problem. Ale jak zbudujemy sobie odpowiednią interpretacje w naszym umyśle, to nawet karę za „błąd” uznamy za niesprawiedliwe uderzenie w nas samych… itp (można iść daleko w sposobie rozumienia tego ominięcia w umyśle popełniania błędu – zależy indywidualnie od adepta, może i trafią się jakieś skrajne przypadki…).
Po drugie: Jest doświadczenie. A więc wszystko co czynimy złego i dobrego zostało zrównoważone. Jeżeli błąd złem nie jest, a tylko jakimś tam doświadczeniem które uczy nas np. w przyszłości jak unikać odpowiedzialności za to „doświadczenie” to co otrzymujemy? Dekalog okazuje się „pikusiem”, a dalej – cóż z prawem ludzkim? Zło, dobro – wszystko wrzucone do jednego wora. Ten nasz frazes, który stara się osiągnąć wartość logiczną 1 poprzez właściwe umocowanie w sferze odbioru (obudowane różnymi zabiegami mającymi na celu zamydlić nam oczy, że mamy do czynienia z poważną tezą naukową), zaburza nam wartościowanie naturalne – rozpoznanie zła i dobra. Od razu odpowiadam, cytując pewną znaną sentencję: „Człowiek uczy się na błędach”. Tutaj tak nie ma. Bo tutaj nie ma rozpoznania i zaszeregowania w kategoriach negatywnych. Błąd staje się li tylko doświadczeniem budującym w osobie idącej tym torem jakieś metody rozwiązania problemu – również przez jego obejście i nie analizowanie jako: dobre, złe. Wszystko ma służyć jednostce w jej samodoskonaleniu się. W osiągnięciu statusu równemu Bogu. Dlatego następuje eliminacja pojęcia zawartego w cytowanej sentencji, a rozumianego opacznie przez kolegę z którym na ten temat dyskutowaliśmy. Cytuję:
Błąd nie jest złem (jak ulał pasuje do definicji systemu z którego pochodzi cytowany frazes). Błąd to przyznanie się że postąpiłem niewłaściwie (?). Tutaj nastąpiło pomieszanie samego rozpoznania błędu (jeszcze w tej klasycznej koncepcji rozumianego – jako błąd, a nie doświadczenie), ze świadomością jego popełnienia. Do tego jednak jest potrzebna nie tylko świadomość, ale to, z czego ona się bierze. System wartości. Dodam: system wartości oparty na dekalogu, w części lub w całości (w zależności od systemu religijnego czy filozoficznego jaki będziemy próbować przyłączyć do naszej teorii).
Przeanalizujmy: Przyznanie się. Żeby się przyznać do czegoś musimy zdawać sobie sprawę – że mamy do czego się przyznawać. Z reguły przyznawanie się dotyczy raczej spraw negatywnych. Przyznajemy się do winy, błędu, pomyłki. Ale skąd wiemy że to są te właśnie wartości? Ponieważ dysponujemy systemem który wskazuje co jest dobre, a co złe. Inaczej nie umielibyśmy tego rozpoznać. Można wychowywać osoby w świadomości że zabicie niewiernego nie jest grzechem, błędem, złem. Są systemy religijne i także społeczne systemy, które próbują zamienić takie wartościowanie. Chociażby nazizm, nacjonalizm w skrajnym wydaniu (szowinizm). Wszystko to jednak opiera się na jakiś wartościowaniach. Coś jest dobre, coś jest złe. Próba zamiany miejscami. Ale nadal mamy – dobre zachowanie, złe zachowanie. Tutaj nasz „frazes” (nie chcę tego nawet nazywać tezą) próbuje wyrzucić wartościowanie. Usunąć je z myślenia wrzucić tylko jako coś co przyda nam się do naszego dalszego rozwoju zmierzającego ku osobniczej doskonałości. Brak wartościowania obala bariery etyczne i moralne. Hulaj dusza… Wszystko służy jednemu. Samodoskonaleniu. Nie ponosimy za nic winy, ponieważ nie popełniamy błędu. Jakkolwiek byśmy go nie nazwali… błędu w sztuce, który jako taki może być niegroźny lub bardzo groźny (sztukmistrz źle uczynił sztukę i wszyscy to zauważyli, lub inżynier popełnił błąd w swej sztuce źle obliczając proporcje betonu i most się zawalił zabijając iluś ludzi). Z perspektywy tej pseudo-nauki to tylko doświadczenie które daje nam jakaś informację, ale całkowicie „rozgrzesza” z odpowiedzialności wewnętrznej (na zewnętrzna nie mamy wpływu – idziemy do więzienia za błąd w sztuce – w przypadku inżyniera). Wewnętrznie jednak inżynier tylko „nauczył się” na podstawie doświadczenia. Jest wolny od kategoriowania wynikającego z dekalogu, czy jakiejkolwiek odpowiedzialności. Jak naziści. Przecież Żydzi to nie byli ludzie – całą nauka o tym mówiła specjalnie stworzona na ten cel. Ile zabiegów żeby rozmyć to co naturalnie było wykształcone w procesie cywilizacyjnym, który narzuca prawo naturalne oparte o prawo boskie. Niech będzie: w pełni tożsame z prawem boskim (to dla niewierzących).
Nie uciekniemy od wartościowania na czyny dobre i złe, o ile posługujemy się dekalogiem, czy opartym na nim prawie naturalnym. Skąd wiemy że postąpiliśmy niewłaściwie? Właśnie z wiedzy na temat dekalogu. Tutaj buduje się w nas świadomość braku dobra. Ponieważ umiemy to rozróżniać. Jesteśmy tak wychowywani, aby udało się to rozróżnić przed popełnieniem czynu. Aby nie był to nasz błąd. Zło które uczyniliśmy. Czasami nie zdajemy sobie sprawy z błędu, wynika to z uwarunkowań różnego typu. Czasami z sytuacji w której się znaleźliśmy, dynamiki jej trwania być może i też. Chociaż powinniśmy nie ulegać takim rozpraszaniom w dziele działania w zgodzie z dekalogiem. Niemniej są sytuacje że po popełnieniu błędu zachodzi proces analizy, który jest w stanie nam wykazać że popełniliśmy błąd i dokonać wartościowania: bardziej lub mniej zły. Błąd raczej dobry być nie może.
Nie wiem czy udało się mi właściwie (zrozumiale) opisać intuicję jaką mam w związku z tym frazesem systemowym. Starałem się. Mam nadzieję że moja krótka analiza coś wniesie. Może komuś pomoże. Zapewne poruszę jeszcze temat od strony wiary bardziej intensywnie. Ale to już nie w tym wpisie.
Pozdrawiam